Przejdź do głównej zawartości


Dlaczego organizacje i osoby publiczne korzystają korporacyjnych socialmediów?


Dlaczego organizacje i osoby publiczne korzystają korporacyjnych socialmediów?


Wpadłam na pomysł tego tekstu przy okazji jakiejś dyskusji w fediwersum – konkretniej to chciałam komuś odpisać i okazało się, że to, co mam w tej kwestii do powiedzenia, zdecydowanie nie zmieści się w jednym toocie. Uznałam więc, że wstrzymam się z tematem i napiszę na ten temat osobny tekst – który pierwotnie miał być lepszy i trochę bardziej analityczny, ale...jest lato i na solidniejsze analizy nie mam czasu i siły, a temat ciągle powraca, więc niech będzie czysta publicystyka. Zwłaszcza, że wyszłam z formy. Kiedyś napiszę na ten temat lepszy tekst – i je sobie porównam, w ramach eksperymentu i oceny własnych możliwości w okresie wakacyjnym i poza nim ;)

Co jakiś czas w fediwersum wybucha dyskusja odnośnie tego, dlaczego dana organizacja ma konto na Facebooku, dziennikarz na X-twitterze, a przecież mogliby zrezygnować z usług big techów, założyć konto w fediwersum i byłoby to z korzyścią dla wszystkich. Czasami słyszę też teksty o tym, jak to wraz z przejściem danej organizacji lub osoby na Mastodona przejdą też ludzie obserwujący ją na Tik Toku czy LinkdedIn , więc nikt nie straci, a jeśli ktoś się nie zdecyduje – to nie warto się takim człowiekiem przejmować. No...nie, to tak nie działa. Ale po kolei.

Myślenie “jakość obroni się sama” i “nasi czytelnicy z nami zostaną” przerabialiśmy już wraz z upowszechnianiem się internetu, kiedy część osób związana z mediami wierzyła, iż internet nie zaszkodzi tradycyjnej, papierowej prasie. I wszyscy wiedzą, jak to się skończyło. Mamy obecnie (nie tylko w fedi, a ogólnie, jako społeczeństwo) tendencję do zerojedynkowego postrzegania rzeczywistości i niedostrzegania cudzej perspektywy – co jest w dużym stopniu zasługą właśnie zamykania się w bańkach. W praktyce sprowadza się to do myślenia mniej więcej na poziomie “gdybym to ja był prezesem organizacji X, zlikwidowałbym konto na Facebooku i założył je na Mastodonie, i dalej miałbym obserwujących, bo 3 moich kumpli też ma konto na Mastodonie. I nawet przeprowadziłbym darmowe warsztaty i wszyscy w organizacji przesiedliby się na linuxa i zaczęli używać pinephonów, jak moi 3 kumple i byłoby fajnie, bezpiecznie i prywatnie”. I podejrzewam, że cała koncepcja zostałaby lepiej przyjęta w fediwersum czy wśród geeków, ale już jednak gorzej przez wspomnianego prezesa organizacji X i wśród jego obserwujących. Bynajmniej nie z powodu jakiejś niechęci do prywatności i cyberbezpieczeństwa, wspomniany prezes może sobie być nawet adminem jakiejś mastodonowej instancji – ale będzie też realistą. Jeśli zajmuje się np. adopcją psów – to facebook da mu większe zasięgi (tak, te mityczne i wyśmiewane na mastodonie zasięgi wbrew pozorom bywają istotne), więcej kontaktów wśród ludzi, dla których szukanie psom nowych domów ma większy priorytet, niż ochrona prywatności i którzy wolą poświęcić wolny czas na pomoc zwierzętom, niż na naukę pinephone'a. Czy gdyby wspomniani animalsi wystarczająco się postarali i przestali “szukać wymówek”, to byliby w stanie polikwidować swoje tik toki, instagramy i zacząć działać w fedi? Zapewne tak. Tyle, że byłoby to kosztem ich działalności i prozaicznie nie widzą powodu, by zaspokajać wymagania jakiegoś mastodonowego Iksińskiego, który ma wobec nich takie oczekiwania. Analogicznie jak mastodonowy Iksiński nie widzi powodu, by zaspokajać potrzeby animalsów i woli tworzyć kod wolnego oprogramowania, zamiast biegać po okolicy wyłapując dzikie koty do sterylizacji (tudzież pomagać chorym dzieciom, zajmować się odrestaurowywaniem starych nagrobków czy organizować wsparcie prawne dla ofiar przemocy domowej*). A nawet, jakby bardzo chciał i namówił do tego samego swoich 3 znajomych geeków – to fizycznie nie byliby w stanie zastąpić 3 tys. czy 30 tys. ludzi z facebooka. I nie chodzi o to, że jedno jest mniej lub bardziej potrzebne od drugiego – a o to, że ludzie są różni, mają różne sytuacje, potrzeby i priorytety. I m. in. niedostrzeganie tego stanowi problem zamykania się we własnych bańkach.

Kolejna grupa – osoby publiczne. W zasadzie podobnie, jak przy organizacjach. Swego czasu miałam na mastodonie wymianę zdań odnośnie X-twittera z jedną polityczką – pisała, że to nie tylko kwestia zasięgów, które na mastodonie są w takim zakresie nieosiągalne, ale także tego, że do jej tweetów odnoszą się media, że inni poszukując z nią kontaktu korzystają właśnie z X-twittera. I mnie ta argumentacja przekonuje. Ktoś inny dodał, że wychodząc z twittera zostawia się go całkowicie w rękach oszołomów, którzy poczują się tam jeszcze lepiej – i coś w tym jest. Sama nie mam siły na użeranie się z hejterami – ale jeśli ktoś czuje się na siłach i decyduje się mimo wszystko reagować na mowę nienawiści w korpomediach – to ma moje błogosławieństwo. I ciężko jest mi jednoznacznie potępić polityków korzystających z tik toka – bo regulacji póki co brakuje, politycy skrajnej prawicy i tak sieją tam swoją propagandę i docierają do niezdecydowanego elektoratu. A użytkownicy tik toka nie stwierdzą nagle “a, jednak zagłosuję na jakiegoś polityka z mastodona” (bo o istnieniu mastodona nieraz nawet nie wiedzą).

Podobnie sprawa ma się z dziennikarzami – muszą docierać do ogółu społeczeństwa, a “ogół społeczeństwa” nie jest tożsamy z użytkownikami mastodona. Ok, z użytkownikami instagrama też nie – ale statystycznie jest ich tam po prostu więcej. Kojarzę jednego polskojęzycznego dziennikarza bez konta w korporacyjnych socialmediach – ale pisze on do serwisu, który swoje konto w socialmediach ma. I nie wiem, czy bez tego wspomniany serwis by się utrzymał. I tutaj kolejna kwestia, o której orędownicy wyjścia z korpomediów zdają się zapominać: dla dziennikarzy – ale też dla polityków, blogerów, influencerów, przedsiębiorców, ale także pracowników organizacji – socialmedia to część ich pracy zawodowej. Czasami idą czy to w płatne subskrypcje (coś jak paywall – twórca udostępnia na instagramie treści, które mogą zobaczyć tylko ci, którzy wykupili płatną subskrypcję), czy w różne współprace biznesowe (jeśli jakiś influencer zachwala jakiś hotel, w którym spędził wakacje czy aplikacje, która mu coś ułatwiła – to nieraz nie chodzi o realne osobiste doświadczenia, a bardziej zawoalowaną formę reklamy), nieraz w jedno i drugie. Nieraz po prostu wrzucają linki do swojego sklepu czy strony www – w które mało kto by kliknął, gdyby nie zobaczył ich na facebooku. Jeśli przedsiębiorca prowadzi internetowy sklep z zabawkami – zyskuje za każdym razem, gdy jakiś parentingowy influencer pochwali jego produkty (i traci, gdy skrytykuje). Twórcy z facebooka czy instagrama, jak wszyscy inni ludzie, muszą utrzymać ze swojej pracy siebie i swoje rodziny. Moralizatorskim tootem Iksińskiego o tym, że skoro już są w fedi, to powinni wybrać inną instancję, rachunków nie zapłacą ani garnków nie napełnią. A tezy, że edukatorzy czy dziennikarze nie powinni na swojej pracy zarabiać, tylko wolontariacko działać po godzinach “prawdziwej” pracy (autentyk), są nie tylko pozbawione empatii, ale zwyczajnie niebezpieczne dla funkcjonowania demokracji.

Sytuacja staje się jeszcze bardziej nerwowa, gdy temat dotyczy osób czy organizacji zajmujących się szeroko pojętą prywatnością, higieną cyfrową, walką z dezinformacją, ochroną danych, prawami dziecka itp. I w dużej mierze to rozumiem – sama potrafię skrytykować na fb jakieś szkolenia z RODO, na których wymaga się obowiązkowo zainstalowania oprogramowania Microsoft. I nie przekonuje mnie argument, że działalność takich osób czy organizacji nie jest w fediwersum potrzebna – bo siedzę tu wystarczająco długo, by widzieć wypowiedzi nie tylko osób zorientowanych w temacie, ale także tych, ekhm...no, powiedzmy, że mniej uświadomionych O:–) I wiem, jak dużo kosztuje mnie emocjonalnie przetrawienie faktu, iż nie mam dostępu do jakiejś interesującej mnie treści za “zbrodnię” nieposiadania instagramowej aplikacji. Boli – i wolę się wtedy wziąć kilka (czy kilkaset ;p) głębszych wdechów i trzymać z dala od komputera, żeby nie napisać gdzieś czegoś, czego później będę żałować. Jednocześnie wiem, że to właśnie tam jest największy sens mówić o zagrożeniach i to tam statystycznie jest dużo więcej osób, do których trzeba dotrzeć. Dlatego cieszę się, że Demagog zajmuje się zwalczaniem dezinformacji na TikToku czy Xtwitterze. Dzięki naszemu narzekaniu na mastodonie poziom dezinformacji w korpomediach nie spadnie, ale dzięki działalności organizacji factcheckingowych – może.

Schodząc na poziom osób prywatnych – one też często używają mediów korporacyjnych. Bo tego wymaga ich praca, szkoła czy znajomi. Swego czasu ktoś na mastodonie mnie okrzyczał, że powinnam zlikwidować facebooka, bo przecież on nie ma, nie potrzebuje i ogólnie wszyscy jego znajomi się bez niego obywają – no i jeśli rzeczywiście ma taką sytuację, że nie potrzebuje fb i whatsappa, to szczerze zazdroszczę – ale dla mnie cała ta gadanina ma tyle samo sensu, co “zostań primabaleriną i nie szukaj wymówek, bo ja i moi znajomi świetnie odnajdujemy się w świecie muzyki i baletu”.

Ogólnie nie podoba mi się obecny w Polsce (nie wiem, jak jest gdzie indziej) poziom braku zrozumienia czy poszanowania dla cudzej sytuacji czy wyborów. Problem jest w zasadzie wszechobecny, w kwestii fediwersowej sprowadźmy go do takich sytuacji:
  • A: “Mam blog kulinarny na instagramie” B: “zlikwiduj instagram, przejdź do fediwersum!”
  • A: “ale to moja praca, reklamodawcy i followersi za mną nie pójdą” B: “to ich przekonaj, znajdź inną pracę!”
  • A: “w mojej okolicy ciężko o pracę” B: “to się przeprowadź”
  • A: “nie mogę, moje dziecko chodzi tutaj do szkoły o wybranym profilu” B: A kto ci kazał mieć dzieci? Mogła/eś się zabezpieczyć, ja bym się nigdy na dzieci nie zdecydował/a. A w ogóle to dlaczego w przepisie na zapiekany makaron w twojej książce kucharskiej są brokuły zamiast szpinaku? Próbowałem, z tymi brokułami jest ohydny, ty w ogóle nie potrafisz gotować, nie powinieneś prowadzić takiego bloga!!”
Rozumiecie, o co mi chodzi? Obstawiam, że większość tak – ale w fediwersum znajdują się także ludzie, którzy nie rozumieją, a którzy odstraszają potencjalnych użytkowników czy użytkowniczki swoją postawą – i dla nich szersze wyjaśnienie. W przedstawionej sytuacji to nie osoba A jest problemem. Osoba A mieszka sobie w małej miejscowości, ma rodzinę, dobrze gotuje i prowadzi blog na Instagramie. Nie pyta B. o jego/jej poglądy dot. posiadania dzieci czy mieszkania w danej okolicy. I generalnie nikomu, poza osobie B. i jej podobnym, nie przeszkadza. To osoba B. jest do tego stopnia zafiksowana na temacie fediwersum i na własnym ego, że stosuje napastliwy ton rozmowy i przekracza cudze granice. Dlaczego aż tak się na ten temat rozpisuję? Bo już niejeden raz prowadziłam w fedi dyskusje na właśnie tego typu poziomie (szczęśliwie większość kończyła się na punkcie 3, ale te zawierające punkt 4 też się zdarzały) – czy to mówiąc wprost o własnych doświadczeniach, czy – w 3 osobie – o cudzych, a rozmówca był do tego stopnia zafiksowany na obronie swoich racji, że sedno problemu w ogóle do niego nie docierało. I sednem bynajmniej nie było to, dlaczego “A” nie przerzuci się z instagrama na pixelfeda, a sposób prowadzenia rozmowy.

Złotym rozwiązaniem wydaje się tutaj półśrodek – promowane przez ICD “publikuj u siebie, rozpowszechniaj wszędzie”. Można by tę samą treść wrzucać i na swojej stronie, i na facebooku, i w fediwersum. Byłoby to na pewno sprawiedliwsze i nie tworzyło poczucia, że warto walczyć o prawa tylko tych kobiet, które używają instagrama (tak, to przytyk do braku organizacji kobiecych w fedi ;p). Dlaczego więc większość osób czy organizacji się na to nie decyduje? Powody są bardzo prozaiczne: nie mają dość zasobów. Finansowych, ludzkich, mentalnych. Jeśli nie macie doświadczenia w działalności w NGOsach – to wyobraźcie sobie, ile waszym zdaniem dana organizacja ma ludzi czy środków i śmiało możecie to podzielić przez 10. Sama teoretycznie mogłabym wszystko powielać i treści z mastodona wrzucać na twittera czy bluesky, przecież to tylko proste “kopiuj/wklej”, prawda? Tylko że nawet bez tego “kopiuj/wklej” nie wyrabiam się już z tym, co robię i zdarza mi się wrzucić jakiś toot czy post w biegu nawet go wcześniej nie czytając, bo powinnam wyjść z domu już 5 minut wcześniej. Teraz wyobraźmy sobie, że reprezentuję konkretny projekt, markę, biznes czy organizację: każdy taki wpis to reakcje, komentarze, które trzeba przeczytać, jakoś na nie zareagować – to wszystko zabiera czas.

I na dzisiaj tyle starczy ;)

*nawias dodałam, na wypadek jakby ktoś poczuł się wywołany do tablicy i zaczął dowodzić, że on ma mastodona, pinephone i praktycznie co tydzień zanosi jakiegoś kota do sterylizacji, więc się da, jak się chce. Ok – ale to wtedy nie zajmuje się już innymi rzeczami, nie ma czasu działać na rzecz prawa do aborcji albo dziecko nie widziało go od 3 tygodni – można robić jedną rzecz, czasami można robić kilka, ale nie da się robić wszystkiego jednocześnie.
Ten wpis został zedytowany (5 miesiące temu)

2 użytkowników udostępniło to dalej